W końcu… Znowu.

W końcu znalazłem się w domu. Ale oczywiście, nie bez przygód, bo przecież to byłoby za proste 🙂

Doleciałem zgodnie z oczekiwaniami o 9:05 na Okęcie, wszystko wydawało się już proste, widziałem już siebie w łóżku odsypiającego krótką noc we Frankfurcie, ale nie… jeszcze musiało się coś zdarzyć. Prawie powtórka z Kolumbii. Wszyscy dostali już bagaże, a ja stoję… Po chwili wyjeżdża mój bagaż, biorę go i idę do wyjścia, przy wyjściu spostrzegam straż graniczną z psem zerkającą na mnie kątem oka. Myślę – „Znowu”. Mijam strażników, w tym samym czasie  strażnik puścił smycz z psem, ale jak można wywnioskować pies stał nadal w tym samym miejscu. Ja idę dalej… Wtem, za chwilę – „Zapraszam Pana, proszę o paszport”. Musiałem otworzyć bagaż, został przeszukany. W międzyczasie spytałem o to, co ze mną jest nie tak, bo niemalże zawsze historia się powtarza, czy wyglądam tak źle że zawsze jestem kontrolowany. Na to usłyszałem „Za dobrze”. Cóż, może i tak… Nie wyglądam na tego kim jestem i co robię, nie mam obrączki i ubieram się młodzieżowo, więc ponoszę cały czas tego konsekwencje. Ale chociaż potem spełniłem to co miałem w planach – umyłem w całym domu okna. 🙂

Uziemiony

Ech… Czy zawsze muszę zaczynać swój wpis, że coś niespodziewanego mi się stało? Chyba muszę przywyknąć i zmienić podejście do życia, bo coraz bardziej śmieszą mnie sytuacje,  które co krok mi się przydarzają, niż denerwują.

Zacznijmy od początku. Planowo miałem wracać z Turcji w sobotę (czyli jutro), ale udało mi się przekonać, żeby przebookować bilet o jeden dzień i spędzić noc we własnym łóżku. Za przebookowanie biletu trzeba było zapłacić 3×199 PLN, bo lot wyglądać miał następująco Ankara – Monachium – Frankfurt – Warszawa. Wszystko przebiegało zgodnie z planem dopóki nie okazało się, że lot z Monachium do Frankfurtu się opóźni. Opóźnił się tak, że jedyne co mogłem zobaczyć na tablicy to pierwszy lot do Warszawy o 7:25.

Cóż, koniec końców – nie jest tak źle. W Service Center dostałem nowy bilet wraz z voucherem na hotel wraz z dodatkowym voucherem na kolację (do 20 Euro). Hotel okazał się być w podobnym standardzie jak przebywam w Ankarze, więc nie mam nic do zarzucenia. Jedyne co to nieludzka pora lotu – 7:25. Ale może dzięki temu uda mi się zrobić to co zaplanowałem, czyli umyć okna.

Taksówki po turecku…

Kilka słów na temat taksówek napisałem na wczoraj na Facebooku z powodu irytacji, lecz gdy emocje opadły opiszę trochę przygód z taksówkami.

Na samym wstępie wspomnę, że znajomość angielskiego przeciętnego taksówkarza to słowa „OK”, „No problem”. I to wszystko. Nawet z pod lotniska mówiąc nazwę hotelu, ba, nawet (już teraz płynnie)  nazwę ulicy gdzie mamy jechać to nie wystarczy. Ja, już drogę znam i bez przeszkód dotarłbym tam sam, ale ze względu na to, że Turcy jeżdżą podobnie jak Kolumbijczycy lecz dużo szybciej nawet nie wychylam się aby wyrobić sobie międzynarodowe prawo jazdy i wypożyczyć samochód (chodzi mi po głowie pojechać do Karsu – miasta opisanego w Śniegu Orhana Pamuka, ale o tym kiedy indziej, jak będę miał wenę). Pomoc angielskojęzyczna, czyli wskazówki dawane przeze mnie, nie za bardzo się zdają, więc niektórzy, mając GPSa dojeżdżają, niektórzy pytają na CB i też dojeżdżają. A niektórzy, muszą być pokierowani przez telefon przez kolegę Turka, do którego dzwonię już kiedy nie jestem w stanie już nic zrobić, czy też powiedzieć. To samo dotyczy innych miejsc w Ankarze, nie tylko hotelu. Wczoraj, taksówkarz błądził aby znaleźć mój hotel, a ja w momencie kiedy ogarniałem miejsce w którym się znajdujemy, podziękowałem, zapłaciłem i wyszedłem na spacer aby już dłużej nie patrzyć na męczarnie kierowcy.

Jest wiele sytuacji, kiedy można się targować… Taksówka, pomimo tego że jest taksometr też jest takim miejscem – po pierwszym pobycie lekko się wycwaniłem i wiedziałem, że droga będzie kosztować około 70ciu TRY (Turkish Lira) (130 PLN), w portfelu miałem tylko 60 a resztę w kieszeni. Gdy dojeżdżaliśmy na miejsce zaczynałem mówić, że muszę do bankomatu, bo mam za mało i mam tylko 60. Zawsze słyszę słowo „No problem”.

Gdy chcemy rachunek to musimy nauczyć się jednego słowa „fisz”. Wcześniej, gdy go nie znałem, Pan odwiózł mnie na lotnisko, proszę o „Receipt”, a on na „Good Bye, Have a nice flight”. Skończyło się na tym, że pokazałem rachunek, a Pan: „Fisz, no problem”. Śmieszna historia spotkała mnie w  niedzielę gdy poprosiłem, dojeżdżając do hotelu o „fisz”, a pan, przeszukał całą taksówkę i nie znalazł długopisu, więc wyszedłem do hotelu pożyczyć. (sam też nie miałem).

Teraz pozytywy. NIGDY, nie spotkałem się z próbą oszustwa ze strony taksówkarza – NIGDY nie wiózł mnie robiąc wycieczkę na przeciwległy koniec miasta, NIGDY też rachunek za podobną trasę nie różnił się od średniej. Tak więc nie jest źle! A dla portfela lepiej niż w Warszawie.

BTW: Gdy stoję z papierosem i podjeżdża taksówka, zdarza się, że usłyszę „No problem”, to jest zaproszenie typu – wsiadaj z fajem, ja też palę.

Kawa po turecku

Będąc w Turcji zostałem uświadomiony, że herbata, a nie kawa to podstawowy napój, aczkolwiek będąc tam piłem tam kawę i nie była to nasza „zalewajka” – Turcy piją ją jak espresso, z czego 25% to zmielona na pył kawa. Świetna. Ja piłem zawsze podwójną.

Ostatnio w zeszłym tygodniu, kiedy wracałem do domu kupiłem (tak od niechcenia) ichnią kawę. (Przecież już woziłem do domciu prawdziwą kolumbijską, więc turecka… po co?) I… Dziś kiedy Tchibo się skończyło, otworzyłem paczuszkę. Od razu wpadłem w konsternację, bo znany mi kolor był różny od tego co zawsze widziałem, gdy otwierałem , czy mieliłem – bardziej kakaowy niż kawowy i całość zmielona w pył (jak mąka) .

Piłem kawę kolumbijską, kubańską ale… powiem Wam, że one nie dają takiego kopa jak zmielona w proszek turecka kawa. Dziś zostałem fanem, a za dwa tygodnie tylko kawę przywożę, aby tylko taką pić.

I od dziś nigdy polskiej zalewajki nie nazwę „po Turecku”.

Herbata po turecku…

Każdy kto myśli, że kawa po turecku to przysmak w Turcji, bardzo się myli. Najczęściej spożywanym napojem jest tam herbata (Oczywiście po turecku). Na ulicach można spotkać mnóstwo çayhane (herbaciarni), a dużo rzadziej knajpek sprzedających jakikolwiek alkohol. Przyznam, że smak tej herbaty, jak i sposób przyrządzania różni się od tego znanego w Polsce.

Przepis z użyciem çaydanlık’a („czajdanlyk”), czyli oryginalnego tureckiego dwuczęściowego czajnika jest prosty. Do dolnego naczynia wlewamy wodę, a do górnego wsypujemy herbatę. Doprowadzamy dolną część (z wodą) do wrzenia. Następnie górną, gdzie wcześniej włożyliśmy herbatę, zalewamy pewną częścią wodą z dolnej części (proporcje nie są mi wprost znane ale ma być to mocna esencja). Pozostawiamy tak zalany çaydanlık na 15 minut na wolnym ogniu. Później tylko pozostaje szklaneczka z 1/3-1/2 górnej części, a resztę zalewamy wodą z dolnej części.

Teraz, polski pomysł dobrawka, który nie miał çaydanlık’a, ale miał turecką herbatę na powtórzenia tego samego w naszych warunkach. Wsypujemy herbatę do dzbanka i pozostawiamy na leciutkim (tycityci, aby podgrzać, a nie przypalić!) ogniu. W tym czasie włączamy elektryczny czajnik i gotujemy wodę. Następnie zalewamy wodą z czajnika dzbanek z ciepłą (suchą) herbatą. Pozostawiamy na słabym ogniu całość na 15-20 minut. Jak mamy prześwitujący dzbanek to będzie dokładnie widać kiedy już esencja jest w porządku – całość herbaty opadnie. W międzyczasie proponuję dolać wodę do czajnika elektrycznego i zagotować wodę tak, żeby w odpowiednim momencie pomieszać jedno z drugim w szklance/filiżance.

Wiem, że nie jest to, to samo, ale znakomicie emuluje prawdziwy turecki çay.

Atak Zimy w Turcji

Jutro z bardzo wczesnego rana wracam do Polski i myślę, że przez co najmniej miesiąc nie wrócę do Turcji – trochę szkoda, bo już prawie kartę Frequently Travelera wylatałem 🙂 Ale do rzeczy… Przez ostatnie trzy doby w Ankarze napadało tyle śniegu co w Warszawie w sumie w tę zimę. Miałem okazję poczuć klimat zimy w kraju, który słynie z lata, a o śniegu za bardzo tu się nie myśli, a taką śnieżycę widzieli 40 lat temu.

Chciałbym się z Wami podzielić moimi spostrzeżeniami z tej anomalii, bo totalnie inaczej to wszystko wyglądało.

Zacznijmy od wtorku rano – zaczął prószyć śnieg – rano gdy szedłem do bankomatu zrobiłem zdjęcie takowe (zapamiętajcie je, bo po opisaniu całego dnia, będzie zdjęcie tej samej ulicy, lecz dzień później).

Nic nie zapowiadało śnieżycy – zwykły śnieżek. W połowie dnia zaczęło gwałtownie padać, a pod sam koniec, gdy wyjrzeliśmy przez okno będąc na papierosie zauważyliśmy, że na autostradzie (drodze szybkiego ruchu – nie wiem, ale do pozazdroszczenia) od której byliśmy oddaleni kilkaset metrów widać samochody w poprzek, lub też z stojące ze światłami awaryjnymi – szkoda, że nie miałem normalnego aparatu fotograficznego, bo zdjęcia z komórki w ogóle nie wyszły – porównać to można było do „amerykańskiego śniegu”, który obejrzeć można (i pośmiać się także) na youtube. Gdy wróciliśmy do biura dowiedziałem się, że wszystkie zajęcia dla dzieci i młodzieży zostały odwołane na dwa dni. Ludzie porzucali samochody przed biurami i próbowali wziąć taksówkę (która jest najbardziej popularnym środkiem transportu publicznego). Jak sami się spodziewacie nie było to proste, więc gdy my wracaliśmy do hotelu wzięliśmy do samochodu więcej pasażerów niż było to możliwe. Wiem, że jest to głupota i przez to czułem siedząc na tylnym siedzeniu tak wielki dyskomfort, że chyba nigdy takiego nie przeżyłem. Wyobraźcie sobie – Renault Fluence, gdzie od strony kierowcy na tylnym siedzeniu przypięty jest fotelik, na nim leżą torby i inne „graty”, obok siedzę ja a obok mnie osoba z biura. Na fotelu pasażera siedzą dwie kobiety – dobrze, że Turczynki są małe i zgrabne, bo… (nie ważne). Ja, jako jedyny przypiąłem się pasami i przyznam, że pierwszy raz w życiu tylko czekałem aby wyjść z samochodu, ale także myślałem jak wszyscy są tu nieodpowiedzialni i czy w ogóle przeżyjemy, bo… po pierwsze mamy letnie opony a na drodze leży ubity bialutki śnieżek o warstwie co najmniej 5ciu centymetrów. Dobrze, że kolega z pracy – Firat – jechał bardzo profesjonalnie i rozwiózł wszystkich bezpiecznie na miejsce. Ale przyznam – był to największy challange w życiu.

Kilka spostrzeżeń – w Ankarze w momencie największych opadów nie było ani jednej solarki, pługu… czegokolwiek. Tu nie ma możliwości powiedzieć, że drogowcy zaspali, bo drogowcy na takie sytuacje w ogóle nie są przygotowani!!

Następnego dnia, na śniadaniu, Firat zdradza mi, że ma w bagażniku łańcuchy i myśli, że bez nich to nie dojedziemy do biura. Po śniadaniu, kawie i papierosie zabraliśmy się za zakładanie łańcuchów. Troszkę to trwało, bo były to łańcuchy najtańsze z możliwych, a jeszcze dodatkowo instrukcja była od innego zestawu, więc założyliśmy łańcuchy po swojemu.

I tak ruszyliśmy. Oto, poniżej, zdjęcie z tej samej ulicy co na początku wpisu, po jednej dobie:

Myślałem, że my jesteśmy „nadwrażliwi” i tylko my założyliśmy łańcuchy, ale na drodze większość poruszających się pojazdów miała założone łańcuchy. Ale co się dziwić. Oto zdjęcie z autostrady, gdzie na środku stoi unieruchomiony Mercedes.

W najbardziej krytycznym momencie dnia – większość pracodawców pozwoliła pracownikom pójść wcześniej do domu – zrobiłem poniższe zdjęcie. Czy był to krytyczny moment, nie wiem… u nas w Polsce dalibyśmy radę.

My zostaliśmy. O 19tej (18tej naszego czasu) przestało padać – ruszyliśmy o 21 na łańcuchach, ale okazało się, że nie da się na nich jechać po (tym razem) czarnej drodze, tak więc zdjęliśmy je na pierwszej stacji benzynowej.

Koniec końców i mojego wpisu, lubię Polskę bo mamy drogowców na których możemy zwalić winę i nie mamy łańcuchów w bagażniku.

PS. -1 C i piękne gwiazdy, więc może polecę do domu. Ale jak sami widzicie, nic mnie nie ominie i mam dużo sytuacji do opisania.

Turcja

Tunezja, Turcja Egipt to państwa do których nasi rodacy podążają za udanym urlopem najczęściej. Ja do Turcji pojechałem z obowiązków służbowych, a dodatkowo w zimę i z tego względu chciałbym podzielić się z Wami kilkoma pozytywnymi uwagami na temat tego kraju.

Lecz na samym początku Nie wiem, czemu ale zawsze musi stać się coś dziwnego – jak już czytaliście poniżej dwa wpisy przygotowałem sobie checklistę aby o niczym nie zapomnieć. Spakowałem dokładnie wszystko. Ostatniego dnia kupiłem też kłódeczkę Gerdy  dla komfortu rzeczy przewożonych. Niestety gdy doleciałem do Ankary suwaki w moim bagażu były zepsute tak że tylko kłódka trzymała, a wszystko można było z walizki wyciągnąć. Brakowało „tylko” ulubionych eleganckich butów i kosmetyczki. Buty to już przeboleję ale kosmetyczki chyba nie 🙂

Teraz wracając do tych pozytywów, większość rzeczy odkupiłem, walizkę lepszą za lepszą cenę, pomimo tego że w Ankarze, według mnie jest drożej niż w Polsce – papierosy na przykład w przeliczeniu na PLN około 14zł. Jednakże wpadłem w zachwyt jadąc z lotniska bo przemierzałem trasę czteropasmową autostradą, następnie ulicami o których przemyślano że ruch jest najważniejszy, a nie światła.

Trochę z doświadczenia, miałem w głowie brud i nędzę, a jednak nie… pomyliłem się strasznie. Czyste, przejezdne (dobrze zaprojektowane) ulice, pięknie oświetlone nocą miasto, ładna, nowoczesna architektura dała mi do myślenia że to nie Azja. To Europa.

Gdy udajesz się do restauracji, nawet w centrum, parkujesz przed, osoba z „ochrony” bierze od Ciebie kluczyk i gdzieś parkuje – Ciebie to nie interesuje gdzie. Gdy wyjdziesz z restauracji samochód zaraz podjedzie. Pomysł przedni!

Co do alkoholu, co było dla mnie zaskoczeniem – w co niektórych restauracjach sprzedają alkohol – wczoraj byłem zdziwiony że do kolacji nie napiję się piwka. Ale cóż, trzeba się trzymać obowiązującej kultury.

O ludziach. Wczoraj – napisałbym, że są bardzo mili, ale po dzisiejszym wieczorze mogę stwierdzić, że niektórzy zachowują się jak mój synek, ale to jeszcze za tydzień sprawdzę, aby mówić o mentalności, wychowaniu itd.

O Kebabach. Po tym co spostrzegłem w Ankarze to nie mogłem zrozumieć, czemu można emigrować i na przykład tworzyć budki z kebabami w Warszawie, bo w Ankarze aż chce się żyć i zostać. Z tego co się dowiedziałem to Ci co emigrują to nie Turcy a Kurdowie. A Kebab, nawet ten najlepszy w Warszawie ma się nijak do tego co jest w Turcji.